Dziwnie nieswojo poczułem się po przeczytaniu w "GW" z 1 października rozmowy z prof. Henrykiem Domańskim ("I Judymowie, i menedżerowie"). Z początku gotów byłem przyłączyć się do pana profesora w ubolewaniu, iż Polska do tej pory "nie dorobiła się" klasy średniej. Uważam bowiem, że obecność takowej niewątpliwie pozytywnie wpłynęłaby na polską gospodarkę i ogólny poziom życia społeczeństwa. Jednak dalej i śmieszno, i straszno zaczęło się robić, gdy czytałem, jakie miałyby być kryteria przynależności do owej klasy średniej. Zawsze prostolinijnie myślałem, iż przynależność do klasy średniej oznacza po prostu zarobki na tyle wysokie, że wystarcza na życie na przyzwoitym poziomie, w którym można bez "zaciskania pasa" i wyrzeczeń pozwolić sobie na zaspokajanie nie tylko najbardziej elementarnych potrzeb życiowych, ale także np. na wakacje w egzotycznym kraju albo kolekcjonerskie wydanie specjalne DVD wszystkich filmów znanego reżysera. Tymczasem dowiedziałem się, że aby należeć do klasy średniej, muszę posiadać "widoczne symbole sukcesu": garnitur z krawatem, przystrzyżony ogródek wokół domu i dwa auta przed nim. Jeszcze dalej pojawiła się wizja rodziców, którzy "inwestują" w dzieci, aby zapewnić im "prestiżowe" wykształcenie. Niestety, znam takich rodziców. W trosce o "dobro" ich dziecka umykają im gdzieś daleko z oczu jego prawdziwe potrzeby i beztroska dzieciństwa...

Brrr! Jeżeli na tym ma polegać tożsamość klasy średniej, to cieszę się, że do niej nie należę. Chciałbym zarabiać tyle, aby starczyło na wszystko i jeszcze trochę, ale nadal chciałbym jeździć do pracy – tak jak teraz – rowerem (no, może motocyklem, jeżeli trzeba byłoby pojechać gdzieś dalej), ubierać się w koszulkę polo i dżinsy (na ważne konferencje wkładać czasami marynarkę, ale bez krawata), a jeżeli przeprowadziłbym się z mieszkania w bloku do domku, to na pewno nie strzygłbym wokół niego trawnika, bo nie miałbym głowy do takich bzdur; jest tyle ciekawszych rzeczy w życiu do roboty... Zaś co do szkoły dla mojego dziecka, to wolałbym wybrać taką, gdzie jest ono lubiane i ma sympatycznych kolegów, niż taką, która ma mu w przyszłości zapewnić "odpowiednią pozycję" zawodową. Nie chcę podlegać żadnej urawniłowce – cóż to w końcu za różnica, czy ktoś chce mnie wcisnąć w szary chiński mundurek towarzysza Mao, czy w równie bezosobowy domek z przystrzyżoną trawą, dobry garnitur i blaszane pudło samochodu? Zwłaszcza to ostatnie jest szczególnie irytujące – dlaczego jak jakiś idiota mam tłuc się samochodem tylko dla prestiżu, gdy w dużym mieście, zakorkowanym właśnie nie czym innym jak owymi "prestiżowymi" samochodami, rower okazuje się najszybszym środkiem komunikacji?

Nie potrafię zrozumieć ani zaakceptować stawianej przez prof. Domańskiego tezy o sprzeczności między etosem inteligenta a wymogami bycia profesjonalistą. Za tego ostatniego zawsze się uważałem, i uważam nadal. Zawsze oznaczało to dla mnie całkowite zaangażowanie w pracę, dążenie do tego, aby wykonywać ją najlepiej i najrzetelniej jak się potrafi, i ciągłe podnoszenie swoich kwalifikacji, aby móc sobie poradzić z coraz trudniejszymi zadaniami. Czy to naprawdę jest sprzeczne z etosem inteligenta?

A zarazem czy taki wysokiej klasy profesjonalista naprawdę może być całkowicie obojętny na kwestie etyczne? Czy może ignorować to, komu i jak służy jego praca – chociażby to w jaki sposób firma, w której pracuje, traktuje klientów? Czy profesjonalista ma być tylko maszynką do zarabiania pieniędzy, dla której istotna jest jedynie kariera i sukces?

Sukces? Czy można w ogóle kiedykolwiek powiedzieć, że się go osiągnęło? W sporcie o sukcesie możemy mówić po zakończeniu wyścigu, gdy zawodnik już dobiegnie do mety. Zatem o tym, że ktoś osiągnął sukces w życiu, możnaby chyba powiedzieć dopiero po jego śmierci? Bo dopóki się żyje, pieniądze cały czas przychodzą i odchodzą. Dziś są w obfitości, jutro można stracić pracę albo – jeśli ma się własny biznes – splajtować. O sukces finansowy trzeba cały czas zabiegać i nigdy nie można go być pewnym. Czy istnieje na świecie ktoś, kto uważa, że ma już na tyle dużo pieniędzy, że do końca życia nie musi się o nie martwić? Nawet najwięksi bogacze tak nie myślą, wręcz przeciwnie, wciąż troszczą się o to, jak jeszcze bardziej pomnożyć swoje bogactwa.

Wydaje się, iż podporządkowywanie swojego życia czemuś tak niepewnemu jak ów mityczny sukces jest bardzo ryzykownym wyborem. Etos, czyli – tak jak ja to rozumiem – po prostu bycie wiernym sobie i swoim zasadom moralnym, zdaje się być czymś o wiele pewniejszym i stabilniejszym. Przy czym wcale – moim zdaniem – nie stoi on w sprzeczności z obowiązkami profesjonalisty, o czym jeszcze napiszę dalej. Obowiązki te nie kłócą się także ze wspomnianą w artykule "służbą społeczną", a bywa, że wręcz jej sprzyjają. Profesjonalista może bowiem z powodzeniem pełnić "służbę społeczną" w obrębie swojej dziedziny! Przykładowo, ten tekst piszę w edytorze OpenOffice. Korzystanie z tego właśnie edytora, i zachęcanie innych do korzystania z niego, zamiast z popularnego Worda, traktuję jako pewnego rodzaju misję społeczną, której celem jest walka z monopolami. Uświadamianie ludziom znaczenia otwartych standardów, neutralności technologicznej, tego, że nieuczciwe jest wymuszanie stosowania "jedynie słusznych" rozwiązań jednej firmy (tak jak to było np. w przypadku ZUS-owskiego "Płatnika") jest we współczesnym społeczeństwie nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze niż np. ukazywanie destrukcji państwa dokonywanej przez rządy PiS-u. Jak to mówią ekolodzy: "myśl globalnie, działaj lokalnie".

Kompletnym za to nieporozumieniem wydaje mi się wyróżnianie osobnego pojęcia "intelektualisty". To przestarzałe pojęcie, które najwyższa pora odstawić do lamusa, kojarzy mi się nierozłącznie z innymi podobnie przebrzmiałymi – "opiniotwórczy" i "rząd dusz". Intelektualistami – moim zdaniem – nazywa samych siebie grupa samozwańców roszczących sobie pretensje właśnie do owego "rządu dusz", wpływania na tzw. opinię społeczną, kreowania jej i wypowiadania się w jej imieniu. Na taką grupę nie ma już miejsca w obecnych czasach, czasach Internetu.

Nie chodzi mi o tysiące bzdurnych i bełkotliwych komentarzy publikowanych przez tzw. "dzieci Neostrady" na setkach forów dyskusyjnych, do czego często bywa sprowadzana internetowa wolność wypowiedzi. Chodzi o coś, co legło u kulturowych podstaw faktu, iż ci ludzie mogą w ogóle tam owe komentarze zamieszczać; coś, co choć w dużym stopniu niedostrzegane w dzisiejszym komercyjnym Internecie, wciąż w utajonej postaci istnieje i jest źródłem jego żywotności – etykę i kulturę hakerów.

Słowo to w pierwotnym znaczeniu bynajmniej nie oznaczało człowieka, który włamuje się do cudzych komputerów! Haker to wybitny fachowiec od komputerów (zwyczajowo słowo "haker" kojarzy się z tą profesją, choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby postawą hakera kierowali się także ludzie innych zawodów), który nie tylko tworzy systemy i programy, ale też chce się nimi dzielić z innymi podobnymi sobie zapaleńcami, dla wspólnego dobra. Haker tworzy, a nie niszczy. To, co tworzy, tworzy w duchu wolności; nienawidzi wszelkich ograniczeń i narzucania czegokolwiek z góry. Haker jest wyznawcą "kultu kompetencji": profesjonalizm jest tym, co ceni najbardziej. Wiedzę, którą posiada, osiągnął jednak w dużym stopniu sam, dzięki własnym dociekaniom i próbom; jest to wiedza wynikająca z dogłębnego zrozumienia danej dziedziny, a nie "wtłoczenia do głowy" wiadomości podawanych na standardowych, schematycznych szkoleniach biznesowych.

To właśnie hakerzy – choć obecnie niechętnie się o tym mówi – stworzyli Internet – tak w jego aspekcie technicznym, jak i kulturowym (Internet pisany wielką literą, szanowni dziennikarze, to nazwa własna sieci komputerowej i ktokolwiek twierdzi, że jest inaczej, choćby był samym profesorem Miodkiem, jest w błędzie!), i co więcej – nadal go rozwijają. Każdy, kto miał okazję włożenia cząstki swojej pracy w to dzieło, odczuł namacalnie, jak "działa" kultura hakerów, w której szacunek i pozycję w społeczności zdobywa się swoją wiedzą, umiejętnościami i postawą, a nie posiadanymi "symbolami sukcesu", a żeby wpłynąć na "opinię społeczną" nie trzeba być "opiniotwórczym intelektualistą" – wystarczy tylko (albo aż) mieć przekonujące argumenty.

Może warto zastanowić się nad tym, czy to nie właśnie haker – postać łącząca w sobie najlepsze cechy inteligenckiego etosu i profesjonalnego zaangażowania – jest wzorcem, w stronę którego mógłby podążać inteligent XXI wieku, wszystko jedno jak by go nie nazywać?

Jarosław Rafa