Felieton

Co to jest społeczeństwo informacyjne?

Hasło "społeczeństwo informacyjne" robi coraz większą karierę. Pełno jest go w rozmaitych artykułach, programach telewizyjnych i innych publicznych wypowiedziach. Niedawne wybory stały sie okazją do zwiększenia czestotliwości pojawiania się tego hasła także w deklaracjach przeróżnych polityków i partii.

Co jednak charakterystyczne, wszyscy wypowiadający się na temat "społeczeństwa informacyjnego" podkładają pod to hasło zagadnienia takie jak upowszechnienie dostępu do Internetu, pracownie komputerowe dla szkół, demonopolizacja rynku telekomunikacyjnego itp. - innymi słowy, skupiają się na narzędziach dostępu do informacji. Zaś istotą społeczeństwa informacyjnego - jak sama nazwa wskazuje - jest przede wszystkim informacja! Narzędzia, takie jak Internet - choć niewątpliwie ważne i potrzebne - same nic nie zdziałają, gdy tej informacji brak. Ten aspekt sprawy zdaje się umykać wszystkim dyskusjom na temat społeczeństwa informacyjnego - a wcale nie wygląda on różowo. To nieprawda, że w Internecie jest wszystko, wystarczy tylko poszukać; wielu informacji niestety po prostu tam nie ma i przynajmniej w najbliższej perspektywie nie zanosi się na to, aby były.

Jak daleko w rzeczywistości jesteśmy od społeczeństwa informacyjnego, uświadomiło mi niedawne wydarzenie z mojego życia. Podczas remontu mieszkania potrzebowałem oto nabyć niewielką ilość farby olejnej. W najbliższym sklepie z farbami znalazłem farbę w pożądanym kolorze, ale tylko w dużych puszkach, podczas gdy mnie w zupełności wystarczyłaby ilość o połowę mniejsza. Sprzedawca powiadomił mnie, że po południu ma otrzymać dostawę tejże farby w mniejszych puszkach, w związku z czym postanowiłem wrócić do sklepu później. Po powrocie do domu uświadomiłem sobie jednak, że nie pamiętam, do której godziny ów sklep jest czynny, a ponieważ zajęcia związane z remontem pochłonęły mi dość dużo czasu, skończyło się na tym, że znalazłem się przed drzwiami sklepu w godzinę po jego zamknięciu...

Zwyczajna życiowa sytuacja, jaka pewnie niejednemu i nieraz się zdarzyła. Ale jak by to wyglądało, gdybyśmy żyli w społeczeństwie informacyjnym? W społeczeństwie informacyjnym, stwierdziwszy po powrocie do domu, iż nie znam godzin otwarcia interesującego mnie sklepu, włączyłbym komputer (albo jeszcze lepiej - interaktywny telewizor; używanie komputera do uzyskania tak prostej informacji jest po trochu strzelaniem z armaty do wróbla) i w ciągu kilkunastu sekund - nie powinno to trwać dłużej - znalazłbym te godziny w serwisie zawierającym szczegółowe informacje o wszystkich sklepach w moim mieście. W jeszcze bardziej doskonałym społeczeństwie informacyjnym, zostawiwszy sprzedawcy podczas wizyty w sklepie jakiś swój cyfrowy "namiar" (mało prawdopodobne, aby rolę tę miał spełnić adres e-mail; prędzej coś w rodzaju numerów używanych w takich programach jak ICQ czy Gadu-Gadu), automatycznie otrzymałbym na ekranie swojego domowego telewizora wysłaną przez sklepowy komputer (którego nota bene w tym konkretnym sklepie w ogóle nie było) wiadomość o nadejściu interesującego mnie towaru...

Nie zawsze informacja musi być przekazywana przy użyciu tak wyrafinowanych środków technicznych; czasami żadna technika nie jest potrzebna, co jeszcze raz dowodzi tego, że przede wszystkim ważna jest sama informacja, a dopiero w drugiej kolejności sposób jej przekazywania. Podam tu przykład zaczerpnięty z praktyki pierwszego lepszego uniwersytetu w Europie zachodniej: świeżo upieczony student, przychodząc tam na pierwszy rok studiów, na wstępie otrzymuje do ręki cały plik rozmaitych ulotek i informatorów przygotowanych przez uczelniane służby informacyjne, z których może się dowiedzieć, gdzie i jak załatwić wszystkie swoje sprawy. Obiady na stołówce - trzeba pójść tu i tu. Zapis do biblioteki - załatwia się tak a tak. Konto w uczelnianej sieci komputerowej - należy wypełnić druk taki a taki. W takiej sprawie należy udać się do pana X, a w takiej do pani Y. Wszystko określone jasno, przejrzyście i bez wątpliwości. Tymczasem student polskiej uczelni w zakresie informacji o sposobie załatwiania spraw związanych ze studiami najczęściej zdany jest na "zasięganie języka" u kolegów ze starszych lat, którzy przećwiczyli już dany problem na własnej skórze. Gdybyż to dotyczyło tylko studentów. W typowej polskiej instytucji - zwłaszcza państwowej - nowo przyjęty do pracy pracownik musi żmudnie, powoli, na własnych błędach, uczyć się struktury firmy i obowiązujących w niej procedur: w sprawie zakupu materiałów należy udać się tu-a-tu; delegacje rozlicza się w sposób taki-a-taki; zaś sprawami socjalnymi zajmuje się pani Z. W firmie zachodniej - pierwszego dnia zastaje na swoim stanowisku pracy książeczkę (obecnie coraz częściej zastępuje ją strona w firmowym intranecie) opisującą drobiazgowo wszystkie procedury. Nie musi się zastanawiać, pytać kolegów i rozpaczliwie biegać po budynku nie wiedząc do kogo się zwrócić, gdy np. zepsuje mu się służbowy komputer. To też przyczynek do naszej wciąż jeszcze długiej drogi do społeczeństwa informacyjnego...

Rzecz jasna, aby ta pełna i szczegółowa informacja była dostępna, ktoś musi włożyć niemało pracy w jej przygotowanie. W opisanych wyżej przypadkach firmy czy uczelni jest dosyć jasne, kto powinien to zrobić. Kto natomiast i za jakie pieniądze miałby przygotować (i stale aktualizować!) np. wspomniane wcześniej informacje o sklepach? Serwisy typu "Panorama Firm" i podobne, których pełno w każdym portalu internetowym, nie zdają w tej sytuacji egzaminu - pomijając już fakt, że nie obejmują one zazwyczaj małych, osiedlowych sklepików, w których większość z nas robi zakupy, nie zawierają one praktycznie nic poza danymi teleadresowymi. Nie dowiem się z nich o godzinach otwarcia, nie dowiem się o asortymencie - jeżeli szukam sklepu, w którym w sobotę rano mogę kupić kawałek płyty pilśniowej (z przycięciem do określonego wymiaru), i to jeszcze najbliżej mojego domu, "Panorama Firm" mi w tym nie pomoże. Oczywiście zawsze mogę wynotować sobie z niej numery telefonów kilku bądź kilkunastu sklepów, które przypuszczalnie mogą wchodzić w grę (sprawdziwszy uprzednio na planie miasta, gdzie się znajdują...), i dzwonić do każdego z nich, aby dowiedzieć się szczegółów, ale takie postępowanie nie ma nic wspólnego ze społeczeństwem informacyjnym. Przynależy ono wciąż jeszcze do społeczeństwa ery przemysłowej, zorientowanego na jak najwydajniejsze przetwarzanie i dostarczanie dóbr materialnych, natomiast informacja w przeważającej większości istnieje w postaci "surowej", niezbyt dostępnej i niezbyt strawnej. Perspektywa ery informacyjnej niesie ze sobą zapotrzebowanie na informację wysoko przetworzoną: pełną, aktualną, szczegółową, a przy tym "skrojoną na miarę" - dostarczającą dokładnie tych wiadomości, których potrzebuję, i dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebuję. Jeżeli wybieram się na wczasy i poszukuję kwatery w interesującej mnie miejscowości, nie urządza mnie wykonywanie dziesiątków telefonów pod numery przepisane ze strony szumnie nazywającej się internetowym serwisem turystycznym - a będącej w istocie jedynie wykazem adresów - po to, aby dowiedzieć się, że tu nie mają wolnych miejsc, tam cena jest nie na moją kieszeń, a jeszcze gdzie indziej są wprawdzie i wolne miejsca, i niskie ceny, ale za to obiekt położony jest o godzinę marszu od centrum miejscowości, a autobusy docierają tam dwa razy dziennie... Te wszystkie informacje chcę uzyskać od razu - zebrane w jednym miejscu, uporządkowane, kompletne i najlepiej dostępne bez opuszczania stron owego serwisu turystycznego.

Nie od dziś porównuje się Internet do biblioteki, w której wszystkie książki zamiast leżeć na półkach, zrzucone są bezładnie na stos pośrodku pomieszczenia. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to może znajdziemy wśród nich tę, która nam jest potrzebna. Podjęcie wyzwania społeczeństwa informacyjnego oznacza konieczność zarówno uporządkowania tej biblioteki, jak też i znacznego rozszerzenia jej zbiorów. Cały czas oczywiście pozostaje aktualne pytanie, kto, w jaki sposób i za co miałby to robić? Nie podam oczywiście tu żadnej recepty, bo jej nie znam. Ten właśnie problem możnaby i powinno się podejmować w rozmaitych dyskusjach na temat społeczeństwa informacyjnego, zamiast w kółko powracać do kwestii zapewnienia powszechnego dostępu do Internetu. Tę sprawę bowiem można stosunkowo prosto rozwiązać - wystarczyłoby tylko wreszcie całkowicie unormalnić nasz rynek telekomunikacyjny, zamiast z uporem maniaka obstawać przy dziwnych połowicznych rozwiązaniach. Ale to już oczywiście zupełnie inna historia...


Jarosław Rafa 2001. Tekst udostępniony na licencji Creative Commons (uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych). Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się, co to oznacza i co możesz z tym tekstem zrobić. W razie jakichkolwiek wątpliwości licencyjnych bądź w celu uzyskania zgody na rozpowszechnianie wykraczające poza warunki licencji proszę o kontakt e-mailem: raj@ap.krakow.pl.

Wersja HTML opracowana 11.01.2002.


Powrót do wykazu artykułów o Internecie Statystyka